piątek, 22 listopada 2013

Wieści z dalekiej północy Tajlandii

Witajcie,

nie pisałem już przez kilka dni i się powiem szczerze nazbierało. Dzisiaj przyjechaliśmy do Chiang Rai. Jest to miasteczko w górach na północy Tajlandii. Ale od początku:

W Chiang Mai spędziliśmy w sumie 2 pełne dni. Pierwszy dzień jak Ewa pisała, plemiona górskie, pokaz małp. Wieczorem z Basią wybraliśmy się zobaczyć walki Thai Boxingu. Byłem 3 razy w Bangkoku i nigdy nie poszedłem na prawdziwą galę i stwierdziłem, że trzeba to zmienić. Chciałem poczuć klimat niczym Krwawy Sport z Van Dammem. Dlatego też wyruszyliśmy do najbardziej lokalnej i tym samym oddalonej od centrum areny gdzie nie docierają turyści. Niestety na miejscu okazało się, że walki są tylko raz w tygodniu w piątki:( No trudno, pojechaliśmy zatem poszukać czegoś w centrum. Krwawy sport to to nie był i przynajmniej połowa białych na widowni, ale klimat tajskiego boksu dało się poczuć:)


Następnego dnia jechaliśmy 60 km za Chiang Mai do puszczy do ośrodka ze słoniami. Ja w roli baby sitter Zuzi i Ewa z Basią jako przyszłe Mahout (znaczy trener słoni). Zabawa była przednia. Wszyscy się zesłoniowaliśmy na całą Tajlandię. Dziewczyny karmiły słonie, jeździły na nich, kąpały się z nimi, bawiły się. Zuzi też wyjazd przypadł do gustu i się bardzo cieszyła jak tylko zobaczyła słonia.




Powrót wieczorem, ja usypiam Zuzie, a dziewczyny idą na Night Baazar porobić trochę zakupów na pamiątki. Następny dzień pobudka o 6 nad ranem, szybkie dopakowanie, śniadanie i o 8 z dworca autobusowego wyjechaliśmy właśnie do Chiang Rai. Autobus tajski i nas bardzo miło zaskoczył. Mieliśmy nawet stewardesse na pokładzie, kanapki, wodę i super luksusowe siedzenia:)
 No ale chyba za bardzo się zachwycaliśmy i rzeczywistość nas przywołała do pionu. Nagle ni stąd ni zowąd Zuzia zwróciła całe mleko, które w nocy zjadła na siebie i mamę:) Mieliśmy zatem gruntowne sprzątanie i przebieranie. Po 3 godzinach dojechaliśmy na miejsce. Znaleźliśmy przytulny questhouse i poszliśmy na obiad. 3 zł i super smaczna tutejsza zupa z kurczakiem. Następnie planowanie i przejazd tuk tukiem za miasto żeby zobaczyć słynną white temple. W tuk tuku najbardziej podobało się Zuzi, przez całą drogę śpiewała:)


White Temple to w 1 zdaniu. Najbardziej niesamowita świątynia jaką w życiu widziałem!!! Wygląda jak z bajki. Jest współczesną budowlą, która przedstawia pełno kontrastów. W środku nie można było robić zdjęć więc tylko wam napiszę. W środku siedział mnich i dookoła miał malowidła np. World Trade Centre atakowanego przez demony, Super Man, Michael Jackson. Na zewnątrz np głowa batmana wisząca na drzewie:) Stąd odczucia ambiwalentne, z 1 strony przepiękna świątynia, z drugiej strony wnętrza zrobione przez kogoś z mocną schizą. Co ciekawe, Zuzia tutaj jest dość popularna. Każdy się do niej uśmiecha i kilka razy dziennie z nienacka nagle jakaś tajka podbiega i chce ją przytulać i podnosić. Dzisiaj mieliśmy też dziwną historię. Biegał za nami tajski mnich, który cały czas robił jej zdjęcia. Aż 2 razy Ewa powiedziała żeby sobie odpuścił i poszedł, bo już dziwnie się z tym czuliśmy.




Koniec dnia to wizyta na tutejszym Night Baazar. Super jedzonko lokalne, a potem pokaz tajskiego młodzieńca na scenie:)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz