wtorek, 26 listopada 2013

Podróż północ-południe, czyli 1600 km, 2 dni, 6 środków transportu


Brzmi strasznie, ale nie było tak źleJ Ostatnio pisaliśmy z Chiang Rai. Ostatni dzień na północy Wojtek z Basią spędzili w Birmie. O mały włos a ich 2-godzinna wyprawa miejscowym zapchanym autobusem poszłaby na marne. Wojtek nie wziął ze sobą wizy i nie chcieli go przepuścić przez granicę. Koniec końców zabrali mu paszport i wszedł z przepustką VIP-a. Ten to się zawsze umie urządzić.
Choć w Birmie spędzili tylko kilka godzin poznali trochę jej smak. W porównaniu z turystyczną Tajlandią Birma wydaje się dzika i egzotyczna. Biały jest tam wciąż nowością, którą trzeba dotknąć, zaczepić. Wojtek z Basią zostali przeprowadzeni przez buddyjski rytuał w świątyni, bo tamtejsze dziewczęta chciały ich wyjątkowo potraktować. Zdecydowanie widać, że mieszkańcy Birmy są biedni, wydają się przy tym bardzo sympatyczni i gościnni.

Zuzia i ja spędziłyśmy ostatni dzień w Chiang Rai odpoczywając w naszymy guest housie. Byłyśmy też odwiedzić pobliską piękną świątynię. Zuzka była jak zwykle zachwycona Buddą, śpiewała mu nawet piosenki.

Naładowałyśmy akumulatory, aby mieć siłę na 11 godzinną podróż autokarem do Bangkoku. Wykupiliśmy 1 klasę, ale niestety nie był to standard, którego oczekiwaliśmy. Jego wyższość nad innymi polegał wyłącznie na serwowaniu co chwilę czegoś do jedzenia, co było dość irytujące zważywszy, że był to autokar nocny. Mieliśmy nawet postój na jedzenie o 1 w nocy... Całe szczęście autokar nie był pełny i Wojtek mógł się przesiąść tak, aby Zuzia mogła spać wygodniej i było naprawdę nieźle. Dojechaliśmy do BKK ok. 7 rano pewni, że jesteśmy u krańcu męczarni, ale ona dopiero się zaczynała, wysadzili nas na jakimś obleśnym dworcu i za cholerę nie można było tam złapać taxi. Pełno ludzi, żar z nieba, Zuzka chce jeść śniadanie, my z tysiącem tobołów marzący o prysznicu i łóżku, a przed nami Bangkok i godziny szczytu... Robiłam Zuzce butlę uważając, żeby niczego nie dotknąć i uff udało się. Potem chcieli nas wyrolować na taksówce, bo nagle znaleźli się pośrednicy, którzy mieli nam ją złapać. Nawet im nie wychodziło, mi też. W końcu zdecydowaliśmy się szukać autobusu miejskiego. Nie było łatwo, bo nikt tam po angielsku nie kumał, ale udało się znaleźliśmy cywilizowaną, klimatyzowaną poczekalnię i kiedy już kierowaliśmy się na przystanek, nagle pełno taksówek i cena o 1/3 niższa niż przy tym obleśnym dworcu. Cudownie było wejśc do klimy, Zuzia też była happy. No, ale nie mieliśmy jeszcze hotelu, więc po godzinnej przejażdżce w taxi czekało nas poszukiwanie noclegu. Lepiliśmy się już mniej więcej jak lep na muchy. Jak weszliśmy do pokoju graliśmy w marynarzyka, kto pierwszy pod prysznic. Był to mój najbardziej upragniony prysznic chyba od tego, po zejściu z Kilimandżaro (5 dni bez mycia), niestety przegrałam z Basią, ona była pierwsza:) Jeszcze w autokarze mieliśmy ambitne plany do zoo pojechać w Bangkoku tego dnia, ale po tej przeprawie zmieniliśmy plany na : śniadanie, spanie i lenistwo. Śniadanie wymiatało, bo były bagietki – pierwszy normalny chleb od 2 tygodni!! Wieczorem poszłyśmy z Basią jeszcze na Khao San na zakupy.

Dziś rano pożegnaliśmy się z Basią, która o 12 miała samolot do Polski, my ruszyliśmy na inne lotnisko, bo popołudniu lecieliśmy na Phuket. W Bangkoku aktualnie są demonstracje, niektóre ulice są zamknięte, mnóstwo ludzi w nich uczestniczy, jest też sporo policji. Baliśmy sie, że będą utrudniać przejazd, więc pojechaliśmy dużo wcześniej. Na lotnisku byliśmy 4 godziny przed odlotem, więc się trochę ponudziliśmy, Zuzka spała.

Generalnie Zuzia jest po prostu extra, prawie nie marudzi, a jak tylko wsiada do czegoś co jedzie zasypia momentalnie bez względu na porę dnia. Zaczyna w końcy smakować nowych smaków co nas ogromnie cieszy. Dalej nie je zbyt wiele, ale są postępy.

Zaraz po lądowaniu Phuket miło nas zaskoczył. Jest czysto, na lotnisku szybko załatwiliśmy minibusa do naszego miasteczka. Podwieźli nas do agencji turystycznej i zaproponowali rezerwację hotelu, także nie musieliśmy już po ciemku motać. Kupiliśmy tam też prom na Ko Phi Phi na jutro. Hotel okazał się naprawdę spoko jak na taką cenę i ma dobra lokalizację. Samo miasteczko – jedna wielka impreza. Khao San się chowa. Po krótkim spacerze myśleliśmy, że dostaniemy oczopląsu i słuchowstrząsu. Masakra! Z każdego baru, który potrafi ciągnąć się 100 metrów w głąb knajpy dociera inna muzyka, na froncie stoją panie w skąpych spódniczkach zapraszając na piwko, zewsząd krzyczą neony. Uliczni sprzedawcy oferują świecące i piszcące zabawki, na środek ulicy wyszli też transwescyci w strojach jak z karnawału w Rio. Zuzka na wszystko pokazywała palcem i mówiła wow. Plaża za to przynajmniej w nocy wygląda imponująco – szeroka, przyjemny piasek i umiarkowane fale. Po ilości złożonych leżaków jednak stwierdziliśmy, że w dzień to pewnie jest niezła masówka. Mamy zamiar jutro wstać wcześnie i iść na plażę, o 13 przyjeżdżają po nas zabrać nas na prom na Phi Phi – malowniczą wysepkę. Ja tak sobie piszę a mój mąż poszedł w tango. Mam nadzieję, że Phuket go nie wchłonie. Miał zamiar zobaczyć słynny ping-pong show i wypić 2 piwka. Wkrótce ralacjaJ












sobota, 23 listopada 2013

Jam session i pola herbaciane

Wczoraj z Ewą byliśmy w mega klimatycznej knajpce. Nazywa się peace house. Ludzie w knajpce to:
- tajscy hipisi:)
- międzynarodowe towarzystwo, które już od dawna przebywa w mieście. Patrząc na długość brody wielu z nich można liczyć nie tyle w miesiącach co latach.
Spotkaliśmy też 2 polki na koniec. Jedna od 7 miesięcy uczy tu angielskiego, a druga przyjechała do niej w odwiedziny. Najciekawsze jednak to nasze pierwsze w życiu Jam Session. Ewa na tamburynie, Wojtek na bongosie:)



Następny dzień pojechaliśmy do Mae Salong. Jest to wioska w górach, jechaliśmy tam koło 3 godzin z przesiadką. Miejsce słynie z tego, że żyją tam potomkowie chińczyków, którzy uciekli kiedyś z Chin ze względów politycznych. Chcieliśmy zasmakować klimatów chińsko tajskich:) Miejsce też słynie z pięknych widoków i pól herbacianych.



Jutro rano wstajemy i ja z Basią jedziemy do Birmy:)

piątek, 22 listopada 2013

Wieści z dalekiej północy Tajlandii

Witajcie,

nie pisałem już przez kilka dni i się powiem szczerze nazbierało. Dzisiaj przyjechaliśmy do Chiang Rai. Jest to miasteczko w górach na północy Tajlandii. Ale od początku:

W Chiang Mai spędziliśmy w sumie 2 pełne dni. Pierwszy dzień jak Ewa pisała, plemiona górskie, pokaz małp. Wieczorem z Basią wybraliśmy się zobaczyć walki Thai Boxingu. Byłem 3 razy w Bangkoku i nigdy nie poszedłem na prawdziwą galę i stwierdziłem, że trzeba to zmienić. Chciałem poczuć klimat niczym Krwawy Sport z Van Dammem. Dlatego też wyruszyliśmy do najbardziej lokalnej i tym samym oddalonej od centrum areny gdzie nie docierają turyści. Niestety na miejscu okazało się, że walki są tylko raz w tygodniu w piątki:( No trudno, pojechaliśmy zatem poszukać czegoś w centrum. Krwawy sport to to nie był i przynajmniej połowa białych na widowni, ale klimat tajskiego boksu dało się poczuć:)


Następnego dnia jechaliśmy 60 km za Chiang Mai do puszczy do ośrodka ze słoniami. Ja w roli baby sitter Zuzi i Ewa z Basią jako przyszłe Mahout (znaczy trener słoni). Zabawa była przednia. Wszyscy się zesłoniowaliśmy na całą Tajlandię. Dziewczyny karmiły słonie, jeździły na nich, kąpały się z nimi, bawiły się. Zuzi też wyjazd przypadł do gustu i się bardzo cieszyła jak tylko zobaczyła słonia.




Powrót wieczorem, ja usypiam Zuzie, a dziewczyny idą na Night Baazar porobić trochę zakupów na pamiątki. Następny dzień pobudka o 6 nad ranem, szybkie dopakowanie, śniadanie i o 8 z dworca autobusowego wyjechaliśmy właśnie do Chiang Rai. Autobus tajski i nas bardzo miło zaskoczył. Mieliśmy nawet stewardesse na pokładzie, kanapki, wodę i super luksusowe siedzenia:)
 No ale chyba za bardzo się zachwycaliśmy i rzeczywistość nas przywołała do pionu. Nagle ni stąd ni zowąd Zuzia zwróciła całe mleko, które w nocy zjadła na siebie i mamę:) Mieliśmy zatem gruntowne sprzątanie i przebieranie. Po 3 godzinach dojechaliśmy na miejsce. Znaleźliśmy przytulny questhouse i poszliśmy na obiad. 3 zł i super smaczna tutejsza zupa z kurczakiem. Następnie planowanie i przejazd tuk tukiem za miasto żeby zobaczyć słynną white temple. W tuk tuku najbardziej podobało się Zuzi, przez całą drogę śpiewała:)


White Temple to w 1 zdaniu. Najbardziej niesamowita świątynia jaką w życiu widziałem!!! Wygląda jak z bajki. Jest współczesną budowlą, która przedstawia pełno kontrastów. W środku nie można było robić zdjęć więc tylko wam napiszę. W środku siedział mnich i dookoła miał malowidła np. World Trade Centre atakowanego przez demony, Super Man, Michael Jackson. Na zewnątrz np głowa batmana wisząca na drzewie:) Stąd odczucia ambiwalentne, z 1 strony przepiękna świątynia, z drugiej strony wnętrza zrobione przez kogoś z mocną schizą. Co ciekawe, Zuzia tutaj jest dość popularna. Każdy się do niej uśmiecha i kilka razy dziennie z nienacka nagle jakaś tajka podbiega i chce ją przytulać i podnosić. Dzisiaj mieliśmy też dziwną historię. Biegał za nami tajski mnich, który cały czas robił jej zdjęcia. Aż 2 razy Ewa powiedziała żeby sobie odpuścił i poszedł, bo już dziwnie się z tym czuliśmy.




Koniec dnia to wizyta na tutejszym Night Baazar. Super jedzonko lokalne, a potem pokaz tajskiego młodzieńca na scenie:)



środa, 20 listopada 2013

Długoszyje panie z górskiego plemienia, szkoła małp i buddyjskie świątynie ...

Jesteśmy w Chiang Mai - stolicy północnej Tajlandii i choć to duże miasto, po Bangkoku wydaje się malutkie. Jest chłodniej, mniej tu aut i ludzi, za to sporo ciekawych miejsc do zobaczenia.

Dotarliśmy tu z Koh Chang w 12 godzin, najpierw jadąc zapchanym busem do Bangkoku, taxi na lotnisko i godzinka samolotem. Zuzka w busie tak się do mnie przykleiła, że odlepiłam ją dopiero po 3 godzinach, widocznie dobrze jej się spało:) Chiang Mai powitało nas podobnie jak Koh Chang deszczem, a właściwie ulewą. Całe szczęście dziś nie było śladu po niej śladu.

Dzień był pełen atrakcji - rano pojechaliśmy do wioski plemienia, w którym atrakcyjność pań mierzy się ilością założonych na szyję obręczy. Wioska jest nieco skomercjalizowana, ale i tak było ciekawie. Można było zaglądnąć do ich chatek, poobserwować ich w trakcie pracy np. plecenia szali, wyszywania ludowych wzorów, no i oczywiście zobaczyć panie z długimi szyjami. Trochę kiepski i niewygodny to pomysł jak dla mnie przedłużać sobie szyję, no ale z tradycją się nie dyskutuje.
W wiosce można było kupić tamtejsze wyroby, stragany tak nas z Basią wciągnęły, że Wojtek musiał nas siłą wyciągać... kiedy On w końcu da mi się nasycić zakupami...

Po wiosce pojechaliśmy do szkółki małpek mając nadzieję, że trafimy w miejsce gdzie małpy chodzą wolno i można się z nimi pobawić. Takie rzeczy to tylko w National Geographic, weszliśmy wprost na pokaz, podczas którego małpa trzymana na smyczy jeździła na rowerze, grała w koszykówkę i tańczyła. Momentami było to zabawne jednak przeważało w nas uczucie współczucia dla tych wykorzystywanych i więzionych zwierząt. Reszta małp było przywiązanych krótkim łańcuchem do drzew, o wiele lepiej mają w zoo. Pani zaręczała, że wypuszczają je po 17 i one wracają same, ale nie jestem taka pewna.

Po małpach wróciliśmy do miasta i zwiedzaliśmy świątynie. Zuzia na widok Buddy, krzyknęła " Oo pan ", a potem usiadła na przeciw niego po turecku. Wie dziewczyna jak się zachować:) Potem zjedliśmy pyszny obiadek za 3 zł sztuka. To mi się w Chiang Mai też podoba - w końcu jest tanio. Za hotel płacimy 25 zł/os ze śniadaniem:)

Wieczorem Wojtek z Basią wybrali się na walkę, chcą zobaczyć prawdziwy taj-boxing. Ja pilnuje Zuzki. Jutro jedziemy do słoni, Zuza z tatem w roli obserwatorów, a ja z Basią mamy nadzieję na przejażdżkę.













poniedziałek, 18 listopada 2013

No Troubles only Bubbles

Kolejny leniwy dzień na wyspie:) Temperatura powietrza 33 stopnie. Słoneczko. Pyszne i zdrowe jedzonko. Żyć nie umierać.

Aktualnie popijam sobie rum colą i odpoczywamy po plażowaniu. Zuzia już przestawiła się w miarę na tutejszą strefę czasową. Popołudniowa drzemka i pewnie za godzinkę wstanie i pójdziemy na kolacje.

Wczoraj kolacje zafundowała ciocia Basia. Zjedliśmy na plaży wielką Barakudę:) Podali ją nam na 2 tackach, bo się nie zmieściła:) Koszt 35 zł a w 3 osoby najedliśmy się do syta. Plan na dzisiaj to pewnie krewetki lub green carry with chicken:) Każdy kto mnie zna wie, że uwielbiam tajską kuchnię. Ilość przepysznych dań do wyboru powoduje uśmiech na mojej twarzy:)

Wieczorkiem dzisiaj spotykamy się z polakami, których poznaliśmy na wyspie. 2 małżeństwa z dziećmi. Najmłodsze z nich ma 4 miesiące, potem 1,5 roczka potem 6 i 7 lat. Żeby nie iść z pustymi rękoma zakupimy lokalny rum.

Dzisiaj chcieliśmy z Basią jeszcze zrobić nocne nurkowanie, ale niestety było za mało osób, żeby wypłynąć na może. Następnym razem, Basia zaczyna dopiero swoją nurkową przygodę. Poniżej wysyłam link z wraku tankowca z II wojny światowej, który miałem szczęście podziwiać podczas nurkowania 2 dni temu.

http://www.youtube.com/watch?v=XMX31ZEonOs

A jak nam płynie życie na wyspie? Krótki filmik z dzisiejszego lenistwa poniżej. Jutro z samego rana powrót do Bangkoku i wieczorem samolot do Chiang Mai na północy Tajlandii.

http://www.youtube.com/watch?v=971vYwxX0C8

sobota, 16 listopada 2013

Koh Chang - wyspa oswojona

No już się zaczynamy czuć powoli jak u siebie. Mamy knajpke w której jadamy śniadanie, z reguły noodle soup a Zuzka ryż, potem plaża, spacer, obiadek, piwko no i spać -domek mamy już 3 noc ten sam (wow!) No z tym spać to nie jest tak łatwo, bo Zuzia rajcuje do 2 w nocy, jeszcze się nie przestawiła. Teraz np. śpi a jest 18, więc dziś pewni będzie to samo, obudzi się jak my będziemy się kłaść.

Wczoraj pogoda nas zmartwiła, bo cały dzień były przelotne opady i zero słońca, średnio fajnie w worku chodzić na wakacjach. No ale dziś na szczęście słonko i lekkie chmurki, Zuzia przekonała się też do wejścia do morza i już jej się bardzo podoba.

Dziś Wojtek z Basia byli na nurkowaniu, podobało im się, Wojtek nurkował na wraku i widział tysiące ryb w ławicach, Basia podziwiała kolorowe rybki i ośmiornice. A my z Zuzką plażowałyśmy sobie.

Wczoraj wprowadzili się do domku obok Rosjanie i chleją wódę od 16 do późnej nocy, wczoraj tak dziwne odgłosy od nich dolatywały, że się zastanawiałam, czy oni uprawiają sex czy się kłócą, a może jedno z drugim. Dziś też już biba na całego więc będzie hardcore. Do tego wyglądają tak, że bałabym się im zwrócić uwagę, bo mogłabym oberwać. W ogóle dużo tu Rosjan jest - jakieś ich chyba nowe odkrycie.

Jutro ja mam atrakcję, bo jadę pływać z delfinami - jest to na mojej liście marzeń do spełnienia, a tu jest taka możliwość, więc nie mogę tego przegapić. Wprawdzie będzie to w takim jakby delfinarium a nie w morzu, ale będę mogła wejść do wody, pogłaskać je i będziemy pływać:) Wojtek z Basią się jeszcze zastanawiają.







czwartek, 14 listopada 2013

10 h i 4 środki transportu i wita nas Koh Chang

A miało być tak pięknie. O 8 rano miał podjechać bus pod sam hotel, 5 godzinek podróży i wysiadka na Koh Chang. Tam kąpiel w ciepłym morzu, obiadek i chill out przy piwku. 

Póki co jednak jest godzina 20 i dopiero weszliśmy do naszego quest house'a. Podróż trwała nieco dłużej i do planowanej miejscowości dojechaliśmy jak już się zrobiło ciemno. Zuzia jak zwykle była bardzo dzielna. Zaczęliśmy od spaceru po Bangkoku do autokaru (podjechanie pod hotel to tylko tani zabieg marketingowy). Potem 7 godzin autokarem, przesiadka do minibusa żeby podjechać do promu i przeprawa promem na wyspę. W środku podróży złapał nas deszcz, póki płynęliśmy było ok, ale potem jeszcze trzeba było łapać jakiś transport do miejscowości gdzie chcieliśmy spać, bo to jeszcze 30 km po górzystym terenie. Podróż najdzielniej jak zwykle do tej pory przeszła Zuzia. Jak dojechaliśmy na miejsce to już bez wybrzydzania wzięliśmy pokój i właśnie odpoczywamy. Wyspę będziemy zwiedzać jutro dopiero.


środa, 13 listopada 2013

10 000 km podróży za nami

No i jesteśmy na tym drugim końcu świata już. Czujemy się jeszcze nieco zagubieni w czasoprzestrzeni przez 6 godzinne przesunięcie, ale po dzisiejszej nocy, która właśnie się dla nas zaczyna mamy nadzieję zaskoczyć.

Nasza Zuzia dzielnie zniosła wszystkie etapy podróży czym zyskała naszą ogromna wdzięczność:) Nasza podróż zaczęła się od przejazdu pociągiem do Warszawy, była to jej pierwsza podróż pociągiem i wydawała się być zachwycona. W stolicy ugościła nas rodzina Wojtka iście po królewsku (dziękujemy kochani!) także wstaliśmy we wtorek wypoczęci i najedzeni, gotowi do podróży. Przelot do Amsterdamu sama przyjemność 2 godzinki Zuzia przespała i ku mojemu zaskoczeniu mogłam nawet gazetę poczytać, prawie drugie tyle zajęło nam w Amsterdamie przejście z terminala B do E - to lotnisko ma chyba z 20 km długości!! Zuzia wypatrywała wszędzie krów, które Holendrzy przywłaszczyli sobie jako ich produkt narodowy chyba (nawet na wózku sprzątaczki widniała krowa:)

Przelot do Bangkoku zajął nam 10 h, z czego większość przypadała na noc, także Zuzia rozłożona na dwóch fotelach spała jak księżniczka. Urządziłam jej nawet baldachim coby jej światło nie przeszkadzało, miała więc słodką miejscówkę, którą wszyscy podziwiali:) Nam spało się trochę mniej fajnie, ale jakoś daliśmy radę. Wylądowaliśmy o 4 w nocy czasu polskiego a 10 rano tajskiego czasu, w taksówce Zuzka znów kimała, my myśleliśmy już tylko o prysznicu. Fajnie, że zarezerwowaliśmy sobie hotel, bo szukanie chyba by mnie znokautowało. Nie ma jednak tak dobrze, na pokój musieliśmy poczekać godzinkę.

Miejscowe przysmaki już zaliczone - pyszne zimne mango na ryżu, pat thai, sok z kokosa no i zupa green carry, która działa jak katharsis i oczyszcza cię wszystkimi porami, nosem, oczami mmm pychotka! Za tym smakiem tęskniłam.  Basia zakosztowała nawet smażonych robaczków na co ją usilnie namawialśmy (my odpuściliśmy bo już mamy zaliczone).  Zuzia jeszcze nie odnalazła swoich smaków, spacerowała po Bangkoku nieco śnięta i w końcu padła gdy zamówiliśmy dla niej kolację. Generalnie Zuzia jadłaby tylko paluszki, suchy ryż i bułę, o wszystko inne toczy się walka, w której czasem uda się nam skusić ją na parę łyżek czegoś innego, za cenę bajek puszczanych na tablecie:)

W BKK nie zabawimy długo, bo jutro rano już udajemy się na Ko chang - wyspę oddaloną od Bangkoku o 6 h. Już się nie możemy doczekać plaży, morza i wakacyjnego klimatu, Zuzia też chce już te obiecane babki robić. Oby podróż była szybka i przyjemna. Odezwiemy się wkrótce. Czas spać...





niedziela, 10 listopada 2013

Dzień przed wylotem i tragiczne wieści z Filipin

Jutro wyjeżdżamy z Wrocławia. Już jesteśmy spakowani. Jednak cały dzisiejszy dzień zamiast z ekscytacją planować kolejne punkty naszej podróży obserwujemy to co się stało na Filipinach po przejściu tajfunu Haiyan. Media donoszą o ponad 10000 zabitych:( Czytając o tym, że z niektórymi wyspami nie ma jeszcze żadnej łączności i są odizolowane od świata nie wróży to dobrze:(

Co piszą o sytuacji na Bantayan

Wyspa Bantayan, na której planowaliśmy spędzić kilka tygodni jest jednym z takich miejsc. Nie mamy jeszcze kontaktu z naszymi znajomymi, którzy w tym czasie byli na wyspie. Oby byli bezpieczni.

Czy polecimy na Filipiny za miesiąc, nie wiemy.... Póki co lecimy do Tajlandii i stamtąd będziemy obserwować rozwój wydarzeń.






piątek, 1 listopada 2013

Ostatni tydzień przygotowań

Wyjazd już za chwilę, a tu się okazało, że musimy jeszcze załatwić sobie wizę na Filipiny żeby móc tam przebywać powyżej 21 dni. Priorytet na poniedziałek to zatem telefon do konsulatu Filipin w Warszawie. A tym czasem dzisiaj Święto:) Jest ciepło więc Mrozy się cieszą:)