poniedziałek, 9 grudnia 2013

Malezja - Georgetown - urzekające, klimatyczne, smakowite...


Opuściliśmy Tajlandię z wielkim hukiem – dosłownie! Płyneliśmy motorówką, która podskakiwała na falach i spadała z hukiem, do tego mieliśmy miejsca na tyle łódki ( nie róbcie tego nigdy ) i cały rozbryzg leciał wprost na nas, głównie na Wojtka, który po przejażdżce był mokry do suchej nitki. Ja kilka razy miałam śmierć w oczach, Wojtek tylko wycierał oczy, bo sól go piekła, a nasza Zuzia smacznie spała. Nakryłam ją ręcznikiem, tak ,że tylko nos jej wystawał i zdawała się nie odczuwać dyskomfortu. Na szczęście ta podróż trwała tylko godzinę,4 takich bym nie wytrzymała. Wojtkowi za to się podobało i cieszył się jak dziecko.

No, ale nie byliśmy jeszcze u celu, co to to nieJ Znaleźliśmy sie na granicy z Malezją, potem tylko bus, prom i taxi. Dotarliśmy do Georgetown ok 20, po całym dniu podróży. Byliśmy wykończeni, było ciemno, a nie mieliśmy zrobionej rezerwacji hotelu. Znalezienie noclegu nie okazało się takie proste, bo właśnie zaczął się weekend. Musieliśmy więc iść na pewne ustępstwa ... i zdecydowaliśmy sie na pokój bez okien i łazienki, wielkości jakiś 5 m2, generalnie mieściło się tam tylko łóżko i stolik. Sam guesthouse był jednak bardzo przyjemny i miał dobrą lokalizację.

Rano ruszyliśmy na podbój miasta. Ponieważ to ja jestem szefem wyprawy w Malezji robiłam za przewodnika. Miasto od początku nam sie strasznie spodobało, chyba najbardziej ze wszystkich miast jakie widzieliśmy w Azji. Klimat miasta trochę przypomina Kubę (przynajmniej ze zdjęć i opowieści). Niska zabudowa, architektura kolonialna, zdobione drzwi i drewniane duże okiennice tak mnie oczarowały, że praktycznie nie puszczałam aparatu z ręki.

Georgetown to miasto wielokulturowe i bardzo daje się to odczuć. Wystarczy krótki spacer, aby przejść przez indyjską i chińską dzielnicę. Little India pełna jest sklepów oferujących sari i chusty indyjskie, z głośników leci głośna muzyka w stylu bollywood, no i na każdym rogu indyjskie jedzenie, któremu nie sposób się oprzeć. Ja się w tym jedzeniu zakochałam. Koło południa zrobiliśmy sobie niezłą ucztę. Zuzka też wcinała. Najbardziej smakował nam ichni chlebek maczany w sosie z mięskiem, no i do tego obowiązkowo mango lassi. Pycha...

Z Little India przeszliśmy do Chinatown – tam z kolei urzekły nas piękne świątynie z bogatozdobionymi drzwiami i dachami. No i znów jedzenie... Były też niezłe murale, wiemy, że jest ich w Georgetown sporo, my widzieliśmy tylko dwa, świetnie pasują do tego miasta.
Wieczorem poszliśmy na pobliski „food garden“, wyglądało to jak jakiś festiwal jedzenia, gdzie się nie spojrzysz żarełko. Z tamtejszych przysmaków zapamietaliśmy zupę z głowami ryb i zupę z żab. Nie spróbowaliśmy. Jest to chyba popularne miejsce dla miejscowych, na środku tego placu z jedzeniem stoi scena, na której późnym wieczorem są występy.

Blisko naszego guesthousu także odbywały się występy – jakiś taki chiński teatr, można było sobie usiąść na ulicy na krzesełku i oglądać. Śmieszne było to, że ta ulica w ruchu była i co jakiś czas przejeżdżał pod sceną skuter lub samochód.

Białych turystów nie ma tu zbyt wielu, takich z dziećmi nie ma w ogóle, więc byliśmy nie lada atrkacją. Chwilami czuliśmy się jak jakieś gwiazdy, zewsząd robili nam fotki, czasem prosili, żeby z nimi zapozowaćJ
Uwielbiam takie drzwi

i takie uliczki

kolonialiści zostawili co nieco po sobie


Zuzka jest popularna

indyjskie przysmaki

"kolorowe jarmarki..."

jeden z popularnych tu murali

chińska świątynia


Ten Bóg chyba miał jakieś urodziny - dostał świnię, talerz krabów, kilkanaście zup i owoce. W Tajlandii najczęściej dawali bogom fantę truskawkową, pojęcia nie mam skąd ich pewność, że to ich ulubiony smak...

miejski meczet


Co najmniej dziwny widok,w  budce była świątynia, a pan się modlił do sfastyki?

Jest też kościół katolicki, była niedziela, ale tłumy nie waliły, piękny on za to...

przyjemy hotelik - niestety brak miejsc

takich guesthousów tu sporo

To wejście do naszego

W mieście czają się nie szczury, a jaszczury, ten był wielkości prawie metra...

food garden

pomysłów na choinkę nie brakuje

chiński teatr na ulicy

widok z promu

W oddali widać najdłuższy most w Malezji

małpka na Pangkor - tuż nad naszym domkiem

tukan mi zapozował

Wasza dżunglowatość

Z Georgetown ruszyliśmy na południe, znów promem, autobusem i promem. Na naszej Zuzi łódki i autobusy nie robią już większego wrażenia – dzień jak co dzień, wsiada i śpi.
U celu czyli na wyspie Pangkor byliśmy o 17:00, tym mrazem komforcik, bo mieliśmu pokój zaklepanyJ Niestety nie tego się spodziewaliśmu jeśli chodzi o urok tej wyspy. Miało być cicho, bez turystów, dziko i pięknie. W zamian wylądowaliśmy na wyspie oblężonej przez tutejszych turystów. Okazało się, że jest ich szczyt sezonu, bo dzieci mają wolne od szkoły. A się zastanawiałam, dlaczego tak trudno znaleźć wolne miejsca... Jest więc drogo, a w wodzie pełno ubranych od stóp do głów muzułmanek. Na szczęście kawałek dalej jest ładniejsza plaża i mniej ludzi. Na wyspie pełno jest małpek, trzeba uważać, żeby czegoś nie ukradły. Ja tam trzymam się z dala, jakoś im nie ufam. Latają też piękne tukany. Wystarczy wyjść z miasteczka,żeby zobaczyć naprawdę imponującą dżunglę. Jest tak gęsta i egzotyczna, że za nic bym tam nie weszła. Jutro czeka nas dzień odpoczynku na plaży, pojutrze wieczorem chyba stąd już pojedziemy prosto do Singapuru, gdzie planujemy zostać 3-4 dni.

Ewa

1 komentarz:

  1. Ewcia, swastyka to pradawny symbol. Szeroko stosowany w buddyźmie (ale nie tylko) znak pomyślności. :)))

    OdpowiedzUsuń