Opuściliśmy Tajlandię z wielkim hukiem – dosłownie!
Płyneliśmy motorówką, która podskakiwała na falach i spadała z hukiem, do
tego mieliśmy miejsca na tyle łódki ( nie róbcie tego nigdy ) i cały rozbryzg
leciał wprost na nas, głównie na Wojtka, który po przejażdżce był mokry do
suchej nitki. Ja kilka razy miałam śmierć w oczach, Wojtek tylko wycierał oczy,
bo sól go piekła, a nasza Zuzia smacznie spała. Nakryłam ją ręcznikiem, tak ,że
tylko nos jej wystawał i zdawała się nie odczuwać dyskomfortu. Na szczęście ta
podróż trwała tylko godzinę,4 takich bym nie wytrzymała. Wojtkowi za to się
podobało i cieszył się jak dziecko.
No, ale nie byliśmy jeszcze u celu, co to to nieJ Znaleźliśmy sie na
granicy z Malezją, potem tylko bus, prom i taxi. Dotarliśmy do Georgetown
ok 20, po całym dniu podróży. Byliśmy wykończeni, było ciemno, a nie mieliśmy
zrobionej rezerwacji hotelu. Znalezienie noclegu nie okazało się takie proste,
bo właśnie zaczął się weekend. Musieliśmy więc iść na pewne ustępstwa ... i
zdecydowaliśmy sie na pokój bez okien i łazienki, wielkości jakiś 5 m2,
generalnie mieściło się tam tylko łóżko i stolik. Sam guesthouse był jednak
bardzo przyjemny i miał dobrą lokalizację.
Rano ruszyliśmy na podbój miasta. Ponieważ to ja jestem
szefem wyprawy w Malezji robiłam za przewodnika. Miasto od początku nam sie
strasznie spodobało, chyba najbardziej ze wszystkich miast jakie widzieliśmy w
Azji. Klimat miasta trochę przypomina Kubę (przynajmniej ze zdjęć i opowieści).
Niska zabudowa, architektura kolonialna, zdobione drzwi i drewniane duże
okiennice tak mnie oczarowały, że praktycznie nie puszczałam aparatu
z ręki.
Georgetown to miasto wielokulturowe i bardzo daje się to
odczuć. Wystarczy krótki spacer, aby przejść przez indyjską i chińską
dzielnicę. Little India pełna jest sklepów oferujących sari i chusty indyjskie,
z głośników leci głośna muzyka w stylu bollywood, no i na każdym rogu
indyjskie jedzenie, któremu nie sposób się oprzeć. Ja się w tym jedzeniu
zakochałam. Koło południa zrobiliśmy sobie niezłą ucztę. Zuzka też wcinała.
Najbardziej smakował nam ichni chlebek maczany w sosie z mięskiem, no i do
tego obowiązkowo mango lassi. Pycha...
Z Little India przeszliśmy do Chinatown – tam
z kolei urzekły nas piękne świątynie z bogatozdobionymi drzwiami i
dachami. No i znów jedzenie... Były też niezłe murale, wiemy, że jest ich w
Georgetown sporo, my widzieliśmy tylko dwa, świetnie pasują do tego miasta.
Wieczorem poszliśmy na pobliski „food garden“, wyglądało to
jak jakiś festiwal jedzenia, gdzie się nie spojrzysz żarełko.
Z tamtejszych przysmaków zapamietaliśmy zupę z głowami ryb i zupę
z żab. Nie spróbowaliśmy. Jest to chyba popularne miejsce dla miejscowych,
na środku tego placu z jedzeniem stoi scena, na której późnym wieczorem są
występy.
Blisko naszego guesthousu także odbywały się występy – jakiś
taki chiński teatr, można było sobie usiąść na ulicy na krzesełku i oglądać.
Śmieszne było to, że ta ulica w ruchu była i co jakiś czas przejeżdżał pod
sceną skuter lub samochód.
Białych turystów nie ma tu zbyt wielu, takich z dziećmi nie ma w
ogóle, więc byliśmy nie lada atrkacją. Chwilami czuliśmy się jak jakieś
gwiazdy, zewsząd robili nam fotki, czasem prosili, żeby z nimi zapozowaćJ
|
Uwielbiam takie drzwi |
|
i takie uliczki |
|
kolonialiści zostawili co nieco po sobie |
|
Zuzka jest popularna |
|
indyjskie przysmaki |
|
"kolorowe jarmarki..." |
|
jeden z popularnych tu murali |
|
chińska świątynia |
|
Ten Bóg chyba miał jakieś urodziny - dostał świnię, talerz krabów, kilkanaście zup i owoce. W Tajlandii najczęściej dawali bogom fantę truskawkową, pojęcia nie mam skąd ich pewność, że to ich ulubiony smak... |
|
miejski meczet |
|
Co najmniej dziwny widok,w budce była świątynia, a pan się modlił do sfastyki? |
|
Jest też kościół katolicki, była niedziela, ale tłumy nie waliły, piękny on za to... |
|
przyjemy hotelik - niestety brak miejsc |
|
takich guesthousów tu sporo |
|
To wejście do naszego |
|
W mieście czają się nie szczury, a jaszczury, ten był wielkości prawie metra... |
|
food garden |
|
pomysłów na choinkę nie brakuje |
|
chiński teatr na ulicy |
|
widok z promu |
|
W oddali widać najdłuższy most w Malezji |
|
małpka na Pangkor - tuż nad naszym domkiem |
|
tukan mi zapozował |
|
Wasza dżunglowatość |
Z Georgetown ruszyliśmy na południe, znów promem,
autobusem i promem. Na naszej Zuzi łódki i autobusy nie robią już większego
wrażenia – dzień jak co dzień, wsiada i śpi.
U celu czyli na wyspie Pangkor byliśmy o 17:00, tym mrazem
komforcik, bo mieliśmu pokój zaklepanyJ
Niestety nie tego się spodziewaliśmu jeśli chodzi o urok tej wyspy. Miało być
cicho, bez turystów, dziko i pięknie. W zamian wylądowaliśmy na wyspie
oblężonej przez tutejszych turystów. Okazało się, że jest ich szczyt sezonu, bo
dzieci mają wolne od szkoły. A się zastanawiałam, dlaczego tak trudno znaleźć
wolne miejsca... Jest więc drogo, a w wodzie pełno ubranych od stóp do głów
muzułmanek. Na szczęście kawałek dalej jest ładniejsza plaża i mniej ludzi. Na
wyspie pełno jest małpek, trzeba uważać, żeby czegoś nie ukradły. Ja tam
trzymam się z dala, jakoś im nie ufam. Latają też piękne tukany. Wystarczy
wyjść z miasteczka,żeby zobaczyć naprawdę imponującą dżunglę. Jest tak
gęsta i egzotyczna, że za nic bym tam nie weszła. Jutro czeka nas dzień
odpoczynku na plaży, pojutrze wieczorem chyba stąd już pojedziemy prosto do
Singapuru, gdzie planujemy zostać 3-4 dni.
Ewa
Ewcia, swastyka to pradawny symbol. Szeroko stosowany w buddyźmie (ale nie tylko) znak pomyślności. :)))
OdpowiedzUsuń