sobota, 6 lutego 2016

2011 rok - znalezione maile z mojej pierwszej podróży na Filipiny:) Razem z Myszą, Dawidem i Pawłem

30 marca 2011 18:35

Jesteśmy w podroży już 49 godzin:) za 30 minut mamy ostatni lot do Cebu juz na Filipinach:) Hong Kong mi się za bardzo nie podobał, taka betonowa dżungla wieżowiec na wieżowcu. Jedliśmy 2 lokalne potrawy i obie nietrafione. Jednak jedzenie w Tajlandii bije na głowę:)!!! Przynajmniej teraz zrobiłem sobie takie przekonanie. Nasz błąd to być może chodzenie po mieście z dużym plecakiem w skwarze. To co nam umilało czas to zimne piwko.

1 kwietnia 2011 08:33
Dziś jest juz 2 dzień, kiedy jesteśmy na miejscu na wyspie Bantayan. Jest to wysepka jakieś 1,5 h promem z miasta Cebu największego po Manili miasta Filipin. Podróż tutaj trwała 3 dni wiec nie było lekko:) Wczoraj zrobiliśmy sobie małą aklimatyzacje jedząc lokalną kuchnie i pijąc lokalne piwko i rum. Najlepszym jedzonkiem okazały sie szaszłyki z ulicy za 50 groszy i rum w knajpce przy sklepie spożywczym. 1 butelka rumu Tanguay duża butelka za 5 zł.:)!! Dziś rano pobudka i dzień zacząłem od popływania w oceanie i joggingu po lokalnych wioskach. Porównując to miejsce do innych w Azji, gdzie do tej pory byłem, to jest tutaj dużo bardziej egzotycznie. Jest trochę tak jak jechaliśmy z Ewcią na rowerach po kilku wioskach przez Wietnam. To co na pierwszy rzut oka wyróżnia dla mnie to miejsce to dużo więcej dzieci. Przeciętna rodzina to ponoć około 7 osób i dzieciaki są tu wszędzie. Turystów raczej jest malo i nie często widzi sie białe twarze. Raczej są to jacyś w zaawansowanym wieku faceci, którzy z rożnych przyczyn sie tutaj osiedlili. Naszymi lokalnymi przewodnikami są 2 Polacy, którzy przyjechali tutaj juz ponad rok temu i żyją lokalnym życiem z miejscowa ludnością. Możecie sobie poczytać ich bloga www.breakdacycle.com i tam będzie trochę klimatu tego miejsca. Gorąco polecam!! Dziś wypożyczyliśmy motory i jeździmy po wyspie. Kupiliśmy na targu rybnym kilka miejscowych przysmaków - 3 kilową kałamarnice i olbrzymiego miecznika. Wieczorem Filipińczyk zrobi nam z tego prawdziwa ucztę. Z ciekawostek dnia dzisiejszego jedliśmy świeże kokosy. Ale nie tak jak w Tajlandii kupowane przy drodze etc., ale prosto z drzewa. Filipińczyk wszedł na 20 metrowa palmę i zerwał:) Planujemy na tej wyspie zostać jeszcze do niedzieli i potem popłynąć na wyspę Donsol gdzie najczęściej na świecie można spotkać ponoć rekiny wielorybie (największe rekiny dochodzą do 20 m długości:)


2 kwietnia 2011 09:04
Nie ma się co obawiać o moje pływanie. Staram się  pływać z samego rana jak nie ma jeszcze sporego słońca w lagunie gdzie woda była do pasa. Pierwsze dni powitały nas na Filipinach małym deszczem i chmurami. Dziś jednak wyszło słońce i byliśmy na wycieczce na sąsiedniej wyspie. Zabrał nas tam sąsiad Grocha Hubert (Filipińczyk). Niesamowicie pozytywnie zakręcony gość. Co chwile pokazywał jakieś  miejsca, które warto sfotografować no i na każdym samemu pozował. No nikt z nas na zdjęciu poza nim nie był:) Dziś są urodziny jednego z tutejszych polaków (Szczura), więc robimy imprezkę wieczorem. Dodatkowo Wojtek, inny polak, wyjeżdża na 6-miesięczny rejs jako, że jest marynarzem i też robi swoje pożegnanie. Mysza dziś zaczął sie zastanawiać czy na stale się nie przeprowadzić na Filipiny:)




4 kwietnia 2011 03:55
Minęło kilka kolejnych dni naszego pobytu na Filipinach. Nadszedł, zatem czas żeby kilka wrażeń na gorąco opisać i z wami sie nimi podzielić. Jest kolo 9 rano lokalnego czasu. Wstałem około 6.30 i zacząłem dzień od popływania w morzu nad rafką koralową. Potem jak na triatlonistę przystało zmiana dyscypliny i bieganie. Niestety roweru tutaj nie mam więc ćwiczę tylko duatlon:) Co jest tu bardzo nietypowe dla mnie mój organizm całkowicie inaczej funkcjonuje. Obudziłem sie bez budzika o tej porze, ale to nie jest niezwykłe. Niezwykłe jest to, ze poszedłem spać o 3 w nocy. No i tak codziennie mam, tutaj potrzebuje 3, 4 godziny snu i organizm sam mi sie budzi.  Ale wracając do poranka. Bieganie tutaj to całkiem inne doświadczenie niż w Polsce. Jest to niesamowita rzecz. Wszędzie palemki I słoneczko. Przy ulicy obserwować można życie codzienne Filipińczyków. Przykładowo biegnę sobie i wyprzedza mnie trycykl z gościem wiozącym 3 świnie (na rowerze:) Folklor pierwsza klasa i nie wiadomo, co sie spotka za następne 30 metrów. Następna rzecz, która moim zdaniem jest genialna. Ludzie sami się uśmiechają i pozdrawiają. Jest tutaj tyle uśmiechu na twarzach tych ludzi, ze nigdzie jeszcze na świecie tego nie widziałem. Ciekawe czy to kwestia tej wyspy czy tez całych Filipin… Zobaczymy:) Oczywiście wszędzie pełno dzieciaków. Przeciętna filipińska rodzina tutaj to około 6/7 dzieci. Co ciekawe jeszcze pokolenie wcześniej przeciętna rodzina dochodziła nawet do 12 dzieci. Z tego, co rozmawialiśmy z ludźmi w małej wiosce wynika to z tego ze jest mniej jedzenia i dlatego ciężej jest juz utrzymać 14 osobowa rodzinę:) No a wszyscy wcinają tutaj przede wszystkim ryż, na śniadanie, obiad, kolacje, przekąskę do wszystkiego!! A czym zajmują się ludzie i jak pracują?? Np. hodują świnie. Jedna świnia wyhodowana to około 2000 peso na sprzedaż. Inny sposób na lokalny biznes to koraliki z muszelek malutkich. Ludzie w wioskach nawlekają muszelki na żyłki i sprzedają to dalej pośrednikom zarabiając kilkadziesiąt peso. Jak zarobią to są wtedy np. w stanie wysłać dzieci do szkoły tzn., zapłacić np. za autobus. I tak jak rozmawiałem np. dzieci idą na 2 tygodnie do szkoły, potem trzeba cos zarobić i np. przez tydzień nie chodzą, bo rodziców nie stać na przewiezienie ich tam… Ostatnie 2 dni doświadczyliśmy mnóstwa wrażeń. Opisze kilka, bo pewnie ciężko będzie mi w mailu po kolei je zebrać i zapamiętać. Na pewno jak się spotkamy to będziemy mieli mnóstwo opowieści. Zacznijmy od kulinarnych przysmaków filipińskich:) Myślę, że najodważniejszy z nas tutaj jest Paweł. Próbuję wszystko jak leci:) Zaczeliśmy tutaj od próbowania np. grzebyków kogutów, ośmiornic, różnych owoców morza, które dziwnie wyglądały, wodorostów, szyj kur, macicy kur – generalnie jedzą wszystkie części kur etc. Wczoraj kupiliśmy 3 kilowego ślimaka i filipinka Kuku (sąsiadka Grocha) przygotowała nam go z lokalnymi przyprawami, rewelacja !!! Wieczorem natomiast kulinarne wyzwanie dnia jak nie całego wyjazdu!!. Siedzimy sobie przy piwku wieczorem i Filipińczycy nas szturchają i krzyczą balut, balut try.  Balut to lokalny delikates – embrion kaczki w jajku mający między 15-20 dni. Obiera sie normalnie jak jajko na twardo tylko w środku możecie sobie wyobrazić, co można znaleźć. Spróbowaliśmy to w trójkę, Dawid nie miał odwagi (przynajmniej teraz, pewnie jeszcze spróbuje:). Ja zjadłem kilka gryzów i miałem takie odruchy wymiotne ze stwierdziłem, że odpuszczam. Smak jajka z elementem mięska. Taktyka Pawła była inna, nie po kawałku jak ja tylko całego na raz. To tez nie była dobra taktyka, bo Paweł zwrócił go po kilku sekundach. Mistrzem był natomiast Mysza. Zjadł całego i powiedział, że był super i bardzo mu smakował…:) A Filipińczycy zajadali sie tym niesamowicie, ale też czasem zwracają jak mi powiedzieli. Kilka innych ciekawych rzeczy z kategorii “wycieczki”. Byliśmy np. na małej wysepce gdzie poszliśmy zwiedzać jaskinię z nietoperzami. Kilka ciekawostek z wyprawy: - Nasz kapitan na łódce jak poszliśmy na 3 godziny wypił 3 butelki rumu i już mniej nadawał się na pływanie z nami. Na szczęście już nie było fal i nie było ryzyka, że się łódka przewróci - Naszym przewodnikiem był sąsiad Grocha (Polaka z wyspy), który opowiadał nam ciekawe historie, cześć z nich pewnie jakąś prawdę miała, ale część była wyolbrzymiona:) Np. na wyprawę wzięliśmy dużo czosnku i rozgniatając go rzucał przed siebie żeby zapach odstraszał węże jak szliśmy miejscami przez dżunglę. Na koniec trekkingu będąc w jaskini powiedział nam, że tam mieszka wąż, który ma 15 metrów i w tamtym roku zjadł jednego rybaka…!!:) jazda na całego z tą historia:) - W jaskiniach ponoć i w tej i w innych są skarby zakopane przez Japończyków po 2 wojnie światowej. - Zostaliśmy w jaskini zaatakowani przez nietoperze – jak? Nagle setki zaczęły wylatywać w naszym kierunku i w jednym momencie sikać i robić kupę. Jak deszcz na nas spadło?! Nie można było uciec:) Na koniec napiszę jeszcze 2 historie z wczorajszego dnia. Byliśmy rano i po południu u jednego z miejscowych szamanów. Najpierw z nim rozmawialiśmy o życiu, o tym, co robi, jak zostać szamanem jak to wygląda, że szamani są katolikami i jednocześnie robią, co robią. Filipińczycy niektórzy wierzą w szamanizm, ale tez sporo młodych, z którymi rozmawialiśmy nie wierzy. Natomiast elementy związane z rytuałami mniejszymi lub większymi szamańskimi prawie wszyscy tu robią. Na koniec tez nam zrobił jakiś jeden żeby nam pomyślność się trzymała. Palił kryształki i mówił jakieś swoje magiczne słowa. Zdania o tym doświadczeniu między nami podzielone, na ile w to wierzymy i na ile nie, natomiast doświadczenie zdecydowanie warte odbycia:)!! Najciekawszy dla mnie był argument szamana dlaczego istnieje piekło: „Otóż kiedyś wykopał głęboki dół, wsadził tam rękę i ktoś go pociągnął w dół…” W niedzielne popołudnie byliśmy tez na walkach kogutów. To była masakra. Koguty mają poprzyczepiane żyletki do nóg i każda walka kończyła się śmiercią któregoś z nich. Raz wręcz pociachały się 2 na raz i zginęły. Co wtedy sie stało..? Remis i wszyscy ci co robili zakłady nie wygrali ani nie przegrali. Byliśmy tam z Kuku i dzięki temu mogliśmy tez uczestniczyć w zakładach. Całe show nie do opisania w mailu. Mamy nagrane na kamerkę to wam pokażemy po powrocie. Na sam koniec tylko kilka słów o Myszy, on tutaj ma chyba największą jazdę… Szczegółów nie będę pisał, bo to bez sensu. W pierwszy dzień nie wrócił na noc i spał na plaży. W drugi dzień stwierdził ze cały dzień zastanawia się czy też nie osiedlić sie na stałe na Filipinach. W trzeci po wizycie u szamana też nieźle nawyrabiał, a to, co zrobił wczoraj to ogóle nie spodziewałbym się sie nigdy…
Niestety trzeba opuścić wyspę Bantajan. Wspaniałe przyjęcie nas i super spędzony czas. No ale czas ruszać w drogę.






6 kwietnia 2011 06:51
Kolejne dni na Filipinach i kolejne wrażenia. Szkoda tylko, ze jesteśmy już tylko w 3ke. Tym razem zacznę od końca, czyli od dnia dzisiejszego. Pobudka 5 rano i jedziemy do centrum nurkowego obok Donsol, z którego można wynająć łódź i wypłynąć na ocean w poszukiwaniu rekinów wielorybich. Przyjechaliśmy o godzinę za wcześnie i wszystko było zamknięte jeszcze. Po godzinie wypełniliśmy formularze rejestracyjne dobraliśmy jeszcze holendra i australijczyka do naszej lodzi. (3500 peso za łódź, lepiej było rozłożyć koszt na 5 osób). Krótki briefing i wypływamy. Na łodzi dodatkowo 5 miejscowych na każdym rogu łodzi wypatruje naszych gigantów. Dosłownie po 10 minutach krzyczą, że jest " you are lucky guyes:)". Szybko zakładamy płetwy i maski i wskakujemy do wody za przewodnikiem, który ma płynąć pierwszy. Akcja niesamowita, na sygnał jump wskakujemy i jeden przez drugiego, kto pierwszy dopłynie. Widoczność wody 3 metry, wziąłem jeszcze aparat w rękę jak dopłynęliśmy to juz go nie było, bo sie zanurzył... Ale adrenaliny było tyle, że nie pamiętam już, kiedy miałem taki poziom podekscytowania. Wracamy na łódź i za 10 minut widzimy następnego. Znów akcja do wody i zobaczyłem tylko końcówkę płetwy. Po tym skoku myśleliśmy, ze to generalnie jesteśmy fuksiarze, ze tyle udało nam sie zobaczyć. Następne 2 rekiny to wojna w wodzie, kto pierwszy dopłynie. Na powierzchni byliśmy kolegami, w wodzie jest wojna bez skrupułów!!!:) Ale juz dopływamy do całego rekina, widok, brak słów!!!! Life time experience!!!!! Płyniesz a pod Toba ciężarówka:)!!! Majestat tej ryby jest niesamowity. Jest olbrzymia a przy tym delikatna. Można dotknąć jej płetwy. Jeszcze udało nam sie myślę z 3 spotkać. Tym razem juz wiedzieliśmy, że zachowanie 5 topielców machających rękoma to słaba strategia. Pływamy z następnymi po 5-10 minut zanim sie zanurzą. Każdy z nas napił się sie chyba z pół litra wody z solą z ekscytacji i krzyczenia pod woda...:) Niesamowite, spełniłem swoje marzenie pływając z tymi rekinami i to tyloma jednego dnia!!! Po 3 godzinach wracamy na ląd. (Znalazłem sobie Ewcia juz następne marzenie, popływać w RPA z żarłaczami białymi w klatce:) Może za rok? No a teraz cofając sie kilka dni wcześniej. Do Donsol podroż trwała ponad 26 godzin. Komunikacja tutaj nie jest dobra aż tak jak w Tajlandii, gdzie wszystko można sprawdzić wcześniej zabukować i jest punktualne. Na jeden prom prawie sie spóźniliśmy po 5 godzinach czekania, bo miał wypływać o 12 w nocy a wypłynął o 11.30. My wtedy bawiliśmy sie na karaoke i idąc za potrzebą usłyszałem alarm o wypłynięciu. Znów sytuacja komiczna 3 białych z plecakami w sprincie 500 metrów:) Co do karaoke to jest tutaj największa rozrywka lokalnych mieszkańców:)!!! A jak już my biali śpiewamy to się tak cieszą:) Na bantajanie Mysza 2 razy walnął Roxenne. Jedna filipinka podsumowała jego śpiew "like two cats fucking". Tam tez zdążyłem z Myszą 2 razy zatańczyć nasz polski special dance break dance rybka i freeze:) Po nich owacja była za każdym razem na stojąco!!!:) Generalnie podróżowanie z miejsca na miejsce póki, co jest mocno męczące i nie spaliśmy w podroży prawie w ogóle. Na promie jednym, co płynął 6 godzin próbowaliśmy 1 osoba trzyma wartę i wtedy pozostali starają się spać. Problem, że nie było dużo miejsca i było tak na jakichś plastikowych siedzeniach niewygodnie, że nie był to dobry sen. Dookoła sami Filipińczycy i nie chcieliśmy zasypiać jeszcze sami. Dodatkowo o 4 rano zaczęły piać koguty. Nagle okazało sie ze z nami płynie z 20 kogutów, które ujadały do 6 nad ranem. Następnie przesiadka potem czekanie 4 godziny na następna łódź. Wypiliśmy parę piwek i zapomnieliśmy odwiedzić 1 miejsca przed wypływem. A tam brak toalet i takie fale ze nie można wyjść na rufę za potrzebą. To było straszne!!! Odliczanie każdej minuty do przypłynięcia....:) Następnie trycykl i po jakiejś godzinie podjechał jeepney (stary przerabiany na ciężarówkę amerykański jeep, odpimpowany jak w MTV:) My na dach i najfajniejsza cześć podroży. Piękne krajobrazy i świeże powietrze. Po całej drodze mała refleksja. Dlaczego mnie takie podróżowanie fascynuje? Bo oprócz wrażeń, jakich nigdzie indziej się nie doświadczy (przykład nurkowania z rekinami wielorybimi) to często się tak człowiek umęczy, że marzy o zaspokojeniu podstawowych potrzeb. Spanie, jedzenie, prysznic i człowiek jest prawdziwie szczęśliwy. Nie potrzeba mu tysiąca gadżetów żeby poczuć się dobrze i podbudować sobie ego. Po dotarciu do Donsol zadowolenie z zimnego prysznica w obskurnej toalecie jest tak wielkie i położenie sie w małym pokoju z 1 łóżkiem, ale za to prosto i wiatrak:)!!! Wzięliśmy sobie w ramach oszczędności pokój 2 osobowy i Dawid spał w śpiworach na podłodze. Będziemy tu 3 dni wiec każdy spędzi noc na podłodze. Dziś będziemy losować czy ja czy Paweł. No to chyba na tyle na dzisiaj w trzeciej odsłonie żaru tropików:) Jutro nurkowanie w Manta Bowl i pojutrze jedziemy do Lagaspi gdzie jest podobno najbardziej idealny, co do kształtu wulkan na ziemi, jest nadal aktywny. Kilka lat temu ponoć 1000 osób zginęło w erupcji, a ostatnia mała erupcja miała miejsce w styczniu tego roku. Jak będzie jakieś ryzyko oczywiście nie zostaniemy dopuszczeni w pobliże.





6 kwietnia 2011 06:56
Z myszą to żarty ze niby zostaje na filipinach i nie wraca do domu, bo tak mu sie spodobało , wyśle ci maila od niego:)
6 kwietnia 2011 06:57
Czołem,
Słyszałem, że juz Wojtas pisał wam trochę o mnie tutaj, wiec może ja teraz wyjaśnię, o co chodzi. Ostatnie 1, 5 roku w Polsce było dla mnie niezbyt wesołym okresem - chujowa praca, monotonia, życie od weekendu
do weekendu. Tkwiłem w jednym punkcie i nie mogłem sie z tego wyrwać. Czułem jak życie przecieka mi przez palce a ja nic nie mogłem z tym zrobić. Po przyjeździe tutaj odblokował mi sie umyśl, przestawił na zupełnie inny tok myślenia. Poznałem zupełnie inny, nowy świat i wciągnął mnie jak gąbka wodę. Bantayan to mała wysepka, nie ma tu zbyt wielu turystów, życie płynie tu spokojnie, nikt nigdzie sie nie spieszy, każdy dla każdego ma przyjacielskie podejście. Wyspa jest przepiękna, a życie kosztuje naprawdę grosze. Mieszka tu dwóch Polaków i mieli ten sam problem, co ja - w Polsce zupełnie nie mogli sie odnaleźć. Rzucili to wszystko w cholerę i wyjechali na Filipiny. Żyją tak jak zawsze chcieli żyć! Rano popływać, potem śniadanko na ulicy, potem książka, spacer, pograć z miejscowymi w piłkę na plaży, wieczorem piwko pod sklepem. Nie wiem czy da sie to zrozumieć nie będąc tutaj, ale przez te kilka dni złapałem maksymalny SPOKOJ, jakiego cale życie szukałem. Poznałem tutaj miejscowa dziewczynę - nazywa sie Ream. Ma dziecko z poprzedniego związku z Francuzem, ale nie przeszkadza mi to, Kati to najsłodsze dziecko, jakie widziałem. Chce spróbować pomieszkać z nią. Na razie zostaje tu, chłopaki jada dalej a ja poukładam sobie wszystko w głowie, ale nie mogę sobie wyobrazić sytuacji ze wracam do Polski i do tego starego cyklu i zapierdalam znów do roboty. Nie mówcie nic moim rodzicom, bo jeszcze nie jestem na 100% pewny, ale raczej tak zrobię.
Pozdrowki I trzymajcie się.
Mysza
PS. W załączniku nasze zdjęcie. Będziecie mieli zajebista miejscówkę żeby przyjeżdżać na wakacje;)
9 kwietnia 2011 06:00
Mijają następne dni na Filipinach. Właśnie wylądowaliśmy na wyspie Mindoro. Plan był taki żeby pójść przez dżungle do jednego z 8 rdzennych plemion i chyba ostatnich odciętych od cywilizacji na Filipinach. Pierwszy punkt po przypłynięciu na wyspę, jaki odwiedziliśmy to heritage house, gdzie szukaliśmy osób, które mogłyby udzielić nam jakiś pomocnych informacji. Niestety pierwsze wieści nie są dobre. Nie jest tak łatwo nikomu z zewnątrz zostać zaproszonym do plemienia. Należy napisać list, który zostanie przetłumaczony na lokalny dialekt i przedstawiony na radzie plemienia. To może trwać kilka tygodni, a my nie mamy tyle czasu.... Szukamy innych opcji, w 1 z plemion mieszka teraz holenderski antropolog i dostaliśmy kontakt do jego córki, zobaczymy czy uda się cos zrobić. Inna opcja to pojechanie na południe wyspy gdzie w niedziele na miejscowy targ podobno czasem schodzą ze swoimi wyrobami niektórzy przedstawiciele plemion. Dostaliśmy informacje żebyśmy jadąc tam pojechali do księdza miejscowego i może nam pomoc. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Jeżeli nam sie uda to przez kilka dni nie będzie pewnie z nami kontaktu. No, ale kilka innych wątków, podróżowanie. Hmm... Już coraz mniej ekscytuje się przemieszczaniem z miejsca na miejsce. Dotarcie tutaj znów zajęło nam prawie 24 godziny z 1 dłuższym przystankiem. Wczoraj zrobiłem statystyki: na nieco ponad 10 nocy, jakie tu spędziliśmy 5 było z noclegiem urywanym na siedząco. Wczoraj mistrzem świata była 10 godzinna podroż nieklimatyzowanym autobusem w 6 osób siedzących na tylnym siedzeniu dodatkowo z opcją podgrzewanych siedzeń, bo jechaliśmy na silniku... Do tego od 3 dni jestem przeziębiony więc mam ochotę na kilka dni odpoczynku... Niestety nie wszystkie eskapady nam sie udają. Nurkowaliśmy na manta bowl, miejsce gdzie na Filipinach najczęściej można spotkać manty. Niestety warunki były paskudne i nie zobaczyliśmy ani jednej. Nurkowanie było na otwartym oceanie przy bardzo dużych falach i niesamowicie silnym prądzie. Schodziliśmy na dno po linie, gdzie ciągnęło tak mocno, że jak ktoś puściłby się liny to w 10 sekund nurkowanie nieudane, bo poza miejscówką byśmy juz byli 100 metrów dalej. No, ale nurkowanie w takich warunkach było samo w sobie przygoda:)!!! W przerwie między nurkowaniami popłynęliśmy na lunch do niesamowitego ośrodka. Rafka idealne miejsce na waszą podroż poślubną, poważnie:) http://www.ticao-island-resort.com/ Ale szansa na zobaczenie mant może jeszcze będzie. Końcówkę podroży zamierzamy spędzić w okolicach Cebu, bardzo niedaleko stamtąd jest wyspa Malapascua, przed wylotem oglądałem godzinny program na national geography o tej wyspie. Jest to jedyne miejsce na świecie gdzie jest duże prawdopodobieństwo zanurkowania z trasher shark, manty też tam są. Ewcia pamiętasz? Oglądaliśmy ten program razem. Wczoraj byliśmy też na wulkanie w okolicach Legaspi. Po 4 godzinach kombinowania i podejmowania decyzji i podjazdów i podchodów w słońcu wybraliśmy opcje białego turysty. Wzięliśmy taksówkę i podjechaliśmy na 800 m najwyżej jak mógł dojechać samochód:) No cóż nie zawsze najlepsze rozwiązanie to najtrudniejsze:)




12 kwietnia 2011 10:17
Czas na filipinach płynie i każdy dzień, przynosi nowe doświadczenia. Jak juz pisałem od kilku dni jesteśmy na wyspie Mindoro. Cel przyjazdu - odwiedzenie plemion pierwotnych Mangyan. Wracając kilka dni wstecz - pierwsze próby zorganizowania trekkingu w góry bez powodzenia... Trzeba mieć pozwolenie z plemienia zapłacić jakieś wejsciowe, przewodników generalnie mówili ze w takim czasie jak chcemy to sie nie da....:( No ale polak sie nie poddaje. Pojechaliśmy do miasteczka Rohas. Mieliśmy nadzieje ze w niedziele na miejscowy targ zejdą może jacyś Mangyanie i jak z nimi przez jakiegoś tłumacza porozumiemy to może załatwimy sobie odwiedziny na własna rękę. Jak juz dojechaliśmy do Rohas napisała nam smsa siostra antropologa, który mieszka z jednym z plemion. Udało sie jej z nim skontaktować i możemy przyjeżdżać:) Zatem organizujemy transport do ostatniej wioski zamieszkałej przez lowlanders (tak ich nazywają Mangyanie). Na miejscu jak jemy ostatni posiłek filipinczyk pyta sie nas czy jesteśmy misjonarzami:)? No to będzie nieźle - generalnie wszyscy sie na nas patrzą:) wszyscy tez znają papa Astma, do którego jedziemy. Aha zapomniałem napisać o naszych przygotowaniach do podróży... Plan kupić living chicken. W tym celu pojechaliśmy na miejscowy targ, no niestety polacy nie pomyśleli i przyjechali o 10 jak juz wszystkie żywe kury sprzedane. Zamiast tego kupiliśmy 80 chlebów, puszki sardynek, zupki, cukierki i jedzenie dla nas na min 2 dni no i dużo wody!!! Do miasteczka, w którym mieszka papa Astma udało nam sie dojechać na motorach. Droga była na prawdę hardcorowa i szacunek dla naszych kierowców. Na miejscu przywitał nas starszy mężczyzna mówiący dobrze po angielsku, ale cały czas się powtarzający. Okazało się, że ma juz 82 lata i od 50 lat tu mieszka. Wcześniej misjonarz. Potem przez to, że ożenił sie z mangyanka musiał zrzec się z kapłaństwa. Człowiek legenda moim zdaniem jeżeli chodzi o te strony. Jako pierwsza osoba odkrył dowód, że pismo filipińskie istniało w roku 800-tnym jeszcze przed przybiciem hiszpanów na Filipiny. Wybudował tez pierwsza szkole dla mangyan people oraz wykładał na wielu uniwersytetach w Azji. Swoje całe życie poświęcił żeby zbliżyć Filipińczyków z wybrzeża i Mangyanów tak żeby jedni szanowali i akceptowali drugich. Jak pokazywał nam swoje zapiski i książki i opowiadał o wszystkim co robił miałem wrażenie, że to taki emerytowany indiana jones:) Wieczorem zaprosił nas na kolacje, która zjedliśmy razem z jego tutejsza rodzina. Noc w dość hardcorowych warunkach - w jednym z domków w śpiworach na podłodze. Mysza, który się obudził w nocy mówił, że karaluchy miały wielkość jakiej jeszcze w życiu nie widział) Wstaliśmy o 5 rano i z 2 przewodnikami ruszyliśmy w dżunglę w góry. Widoki zapierały dech w piersiach....!!!! Trekking zrobiliśmy sobie około 6 godzin. Od wioski do wioski. Komunikacja miedzy wioskami bardzo ciężka, takie podejścia pionowe, że na nic zdały sie moje treningi triathlonowe. Próbując utrzymać tempo przewodnika miałem po każdym podejściu tętno chyba ponad 200. Dwa doświadczenia jakie zapadły mi najbardziej w pamięć.
1) jak wchodziliśmy do nowej wioski po chwili były koło nas 10ki dzieci. Jak je kręciłem kamerą to potem mało się nie przewracałem jak wszystkie chciały siebie oglądać w kamerze lub obiektywie:)
2) w wielu wioskach widzieliśmy boiska do koszykówki zrobione maksymalnie prymitywnie, ale to było niesamowite widzieć 2 dni od cywilizacji w środku dżungli obręcz do kosza:)
W skali Pawła Wilczynskiego wioski, które odwiedziliśmy były 6/10:) 10 to jest, wszyscy chodzą nago i gotują ludzi w kotłach:) Myślę, że jak byśmy zapuścili się jeszcze 2 dni w głąb dżungli to byśmy doszli do poziomu 8. No ale na pierwszy raz to i tak było dla mnie bardzo dużo no i nie byliśmy przygotowani na dłuższą drogę. No ale kolesie w stringach ganiali i nie robili tego dla turystów bo turystów tam specjalnie nie ma ewentualnie misjonarze:) Powrót do miasteczka wypadowego trwał długo, w calapan skąd mieliśmy następnego dnia wyruszać dalej byliśmy kolo 22. Piwko na zaśnięcie i idziemy spać. Nocleg dla 4 osób tym razem 600 peso tj. 42 złote. Rano podróż jeepnejem do Sabang - miejscowość nurkowa, z której właśnie piszę. Niestety moje zanurzenie w oceanie skończyło się niepowodzeniem, nie byłem w stanie przedmuchać uszu i sie zanurzyć:( być może dlatego, ze od juz chyba tygodnia jak na jednym promie mnie przewiało mam cały czas duży katar i kaszel. Nie będę ryzykował i nie będę próbował nurkować jeszcze raz. Chce się podleczyć i zapolować na trasher sharks na malapascua:) Miejscowość Sanbang jest pierwszą powiedziałbym turystyczną miejscowością. Do tej pory widzieliśmy w większości biedę filipinską (90 ze 120 milionów filipinczyków żyje poniżej progu ubóstwa...) a teraz wjechaliśmy do miejscowości gdzie jest dużo białych ludzi i znacznie wyższe ceny. Przykład: poranny posiłek 18 peso (tj jakieś 1,30 zl) lunch w Sanbang 80 peso (5,8 zł). Jako, że nie wrócimy z powrotem na prom do Rohas to spędzamy dziś noc tutaj. zobaczymy co się stanie - klimat trochę zbliżony do Koh Tao w Tajlandii tylko taniej i trochę bardziej egzotycznie.







19 kwietnia 2011 13:11
Czas mija szybko i tym samym nadchodzi koniec naszej podróży po Filipinach. Nie pisałem przez kilka ostatnich dni, bo nie wszędzie był dostęp do internetu. No cóż, naszą podróż zaczęliśmy od wyspy Bantajan i kończymy na wyspie Bantajan. Ale po kolei… Ostatni raz maila pisałem z miasteczka Sabang na wyspie Mindoro, zaraz po powrocie z gór od plemion Mangyan. Choroba dawała mi się niestety we znaki co spowodowało, ze nie byłem w stanie nurkować, a było ponad 30 miejsc do nurkowania w miasteczku.  Z samego pobytu w miasteczku dużo nie pamiętam. Siedzieliśmy na ganku z pewnym Estończykiem, który mieszkał tam na wyspie juz od kilku miesięcy i wypiliśmy za szybko i za dużo butelek rumu. Rano pobudka i kierujemy się na inną część wyspy do promu do miejscowości Barracay. Transport przez wyspę jeepneyem i potem vanem. Jeepneye to pięknie zrobione jeepy transportery i na prawdę bardzo fajnie się na nich podrożuje, w szczególności na dachu. Vany jednak to tragedia – klimatyzowane – choć dla oszczędności klimatyzacja wyłączona i szyby zamknięte. Normalnie w Polsce do takiego vana z kierowcom około 5/7 osób moim zdaniem by weszło. Na Filipinach jeździliśmy w 14 osób.

Oczywiście dopóki van nie jest pełny to nie ruszamy i czekamy na pasażerów. Po 5 godzinach w takich warunkach odechciewa sie przygód i podróżowania:) Prom to kolejne kilka godzin, potem jeszcze 1 lódź i jeden trycykl i koło 22 byliśmy na miejscu. Na Filipinach juz nas dobrze znają i mamy takie znajomości, że juz nocleg załatwiony i przewodnik (Marikar i Lussile koleżanki Kuku z Bantajan) Burracay to taki kurort na Filipinach i raczej byśmy tam w ogóle nie popłynęli, no ale był na naszej trasie i gdzieś trzeba było przenocować. Wieczorkiem poszliśmy jeszcze na piwko. Pełno tańczących ludzi po chwili jak się przyglądnęliśmy to chyba z połowa to ladyboye – także dla bezpieczeństwa szybka ewakuacja i spanie:) rano budzę się i wychodzę na plażę, a tam kilkadziesiąt kitów. Co sie okazało? Śpimy na najbardziej znanej plaży do kitesurfingu w calej azji:)



No to co, szybkie śniadanko i wypożyczam latawiec na cały dzien. Chłopaki w tym czasie z 2 przewodniczkami pojechali pooglądać jakieś dzikie plaże. Wieczorem jedziemy na market i kupujemy rybki i 2 kilo krewetek różnych. Przyrządzane przez filipinczyków na filipińsko smakują wyśmienicie.


Do tej pory wszystko mi pasowało w Filipinach najbardziej w stosunku do innych krajów z azji poza jedzeniem. Tajlandia wygrywała. Po domowym grillu na Burrakay zmieniam zdanie:) !! No ale to niestety nie był koniec wieczoru. Coś zaczęły mnie boleć oczy. Idę spać i po godzinie budzę sie z olbrzymim bólem i nie mogę ich w ogóle otworzyć. Cały dzień na kite surfingu patrzyłem się w słońce patrząc na latawiec. Nigdy więcej takiego błędu. Nie mogłem spać całą noc i rano z zapuchniętymi oczami pobiegłem do sklepu z okularami słonecznymi. Po kilku dniach juz było ok i juz jest wszystko w porządku:) Tak więc z samego rana zgodnie z zasadą w podroży nie spędzamy w 1 miejscu dłużej niż 2 noce ruszamy do Malapascua. Tym razem podróż szybka i przyjemna tylko 30 parę godzin. No tak Filipiny przegrywają z wszystkimi krajami w Azji jeżeli chodzi o szybkość i przyjemność przemieszczania się z miejsca na miejsce… (chyba, że samolotami) No ale mieliśmy po drodze prom z miejscami leżącymi – pierwsza taka komfortowa noc w podróży:) Rano budzą nas o 4 na promie standardowo koguty. Dopływamy do Cebu i tam ciekawe zjawisko. Gonią za nami żebrzący ludzie na łódkach.

Tutaj nocleg tez juz na nas czeka wcześniej załatwiony:) Po każdej takiej podróży zaspokojenie podstawowych potrzeb, jedzenie, prysznic i człowiek czuje się jak nowo narodzony. Wieczorem juz trochę zamulamy, bo nie mamy siły. Rano pobudka o 4 i płyniemy wynajętą łodzią na nurkowanie z trasher sharks. Wypływamy jak jest jeszcze ciemno i do wody wchodzimy tuż po wschodzie słońca. No i pytanie czy uda mi sie zanurkować… Długo to trwało, ale się udało. Jednak jak wypłynąłem moja twarz wyglądała jak bym został zaatakowany przez rekina mając ją calutką we krwi po tym jak nie mogłem przedmuchiwać ucha. Co jednak pod woda?? Nurkujemy i czekamy na stacji czyszczenia ryb na głębokości 20 metrów, może jakiś rekinek wypłynie z głębokości 100 metrów i choć na chwilę sie nam pokaże:) Długo, długo nic i nagle z wielkiego błękitu wypływa 3 metrowy rekin z równie długim ogonem. Wrażenia dla mnie niesamowite!! Jak w grze komputerowej. 



Przepłynął kolo nas popłynął sobie dalej nie zwracając w ogóle uwagi na nas. Najpiękniejsze stworzenie jakie do tej pory widziałem w życiu pod woda! Wracamy o 8 rano śniadanko i wynajętą łodzią płyniemy na Gato Island – jeden z przewodników powiedział nam, że to taki ich podwodny disneyland. Wybraliśmy to zamiast płynąć na ta sama miejscówkę i oglądać manty. Manty to coś po co wrócę na Filipiny:) Pierwsze nurkowanie w jaskini pod wyspą z latarkami. Płyniemy w ciemności do momentu jak widać małe światełko i przesmyk. W nicości zawieszone nieruchome ryby. Podpływamy i czekamy – nagle podpływa rekin rafowy.


Znów widok, którego do końca życia nie zapomnę. Dalsze nurkowanie to między innymi konik morski, ośmiornica i wąż podwodny. Ponoć jego jad jest dużo bardziej śmiercionośny niż jad jakiegokolwiek węża lądowego. Po nurkowaniu zmęczeni wracamy do domku i zatrzymujemy się na patyka (obiadek – nadziewany pork lub chicken na patyk glillowany i podawany z ryżem) i do tego piwko.  Panie ze straganu pytają czy mogą sobie z nami zdjęcie zrobić, ok. Tak od słowa do słowa z Myszą wypiliśmy oj dużo piwek i wróciliśmy do domku spać. Po 2 godzinkach wstaliśmy i na sam wieczór poszliśmy jeszcze do wioski. Tam akurat był mecz koszykówki. Emocje i atmosfera lepsze niż na meczach w Polsce. Filipinczycy są fanatykami koszykówki mam wrażenie. Po meczu o północy gramy jeszcze z nimi w kosza. Na bosaka i dostajemy łomot oczywiście mimo iż z myszą jesteśmy najwyżsi:) Wracając do domku spotkaliśmy pierwszych 2 polaków w naszej podróży takich nie żyjących na filipinach tylko podróżujących jak my. Poczęstowaliśmy ich naszym rumem i opowiedzieliśmy o naszych wszystkich dotychczasowych przygodach. Jak poczęstowaliśmy ich miejscowym przysmakiem – chipsy ze skóry świni – to jednak nie przyjęli, no ale to ich pierwszy dzień – wybaczone:) Rano wzięliśmy specjalną łódź prosto na Bantajan. 3 godzinki i na miejscu – no tak komfortowo to jeszcze nie było:) Dzień spędzamy osobno każdy. Ja bratałem sie trochę z miejscowymi ludźmi i słuchałem opowieści o ich życiu i co jest dla nich ważne i co w ogóle stanowi dla nich sens życia. Dużo do pisania więc z chęcią poopowiadam jak wrócę. Najlepsza jednak 1 historia. Oj nie jesteśmy tu anonimowi, połowa wioski w Santa Fe, gdzie nocujemy o nas wie i plotkuje. Także informacja o naszym powrocie szybko sie rozniosła. Niezgłębioną tajemnicą dla tutejszych mieszkańców jest jednak Paweł, który cały czas chodzi w butach lub w klapkach ze skarpetkami. Filipińczycy robią zakłady dlaczego on to robi, jedna z hipotez, “because he has no nails” – bo nie ma paznokci:) No cóż będziemy ich w takim razie wkręcać. Lubimy trochę sie drażnić z nimi. W podróży często mówiliśmy, że jesteśmy vampire hunters, bo w europie to z dziada pradziada się zawsze na wampiry polowało:) W Polsce to już ich nie ma, no ale w Anglii to jeszcze trochę wampirów się jeszcze uchowało:) Tej nocy śpię może z 2 godziny. O 2 nad ranem z Myszą, Grochem i rybakami płyniemy lodzią na ryby. Doświadczenie super. Wschód słońca na środku oceanu, cisza, spokój. Rozpuściliśmy 2 km sieci, a złapało sie tylko 5 ryb:( No ale na sam koniec tez piękny krab.


Co sie później okazało na markecie tego kraba sprzedali za 600 peso. Tj. około 50 zł. To był jakiś szczególny gatunek. Dla porównania za 500 peso dziś zrobiliśmy zakupy na kolacje: 1 kg krewetek, 2 kg ryb, 1 kg ośmiornicy, 1 kg płaszczki (eksperyment kulinarny)
 i jeszcze eskalopy. Gotowanie będzie na jakieś 10-12 osób. Dalej w ciągu dnia po krótkiej drzemce wypożyczamy motory i jak gang dzikich wieprzy wyruszamy w podróż po wyspie. Było nas chyba z 12 osób, podróż po drogach z palmami, potem trochę gorszych drogach, ale z pięknymi widokami po prostu magia!!! Nasz cel ostateczny to jaskinia w środku wyspy. Zejście do niej nie było łatwe i mały przesmyk a w środku grota i kąpiemy się. Rewelacja!!!!!! No i jest juz 19. Wróciliśmy do Santa Fe. W sklepie witają już mnie po imieniu, Hey Wojtik. Sklep na Bantajanie w Santa Fe to nasze ulubione miejsce. Czujemy się tam jak w domu, na miejscu zawsze zimne piwko, jedzonko, super obsługa no i wszechobecny uśmiech. Prysznic, kolacja, rumik i jedzonko. Pijemy i jemy przy stolikach nad samym oceanem. Z czasem podczas przypływu aż zalało nam krzesełka. Takie rzeczy nie zdarzają się w Polsce. Siedzimy przy stolikach jakiegoś restauratora choć pijemy własny alkohol i korzystamy z jego kuchni przyrządzając nasze potrawy. Dokłada dla nas dodatkowe stoliki i krzesła żebyśmy się wszyscy zmieścili. Naturalna, nieskażona niczym uprzejmość!!!


Rano o 7 start podróży do Polski. Wracamy do domku o 6 rano. Tylko dzięki Myszy udaje nam się zdążyć na prom. Niczym dobry tatuś zarządza nami i pokazuje co mamy zrobić i gdzie iść. 15 minut drzemki to dla nas było za mało, a Mysza poszedł spać o 12.
Jeszcze tylko niestety 2 dni w Hong Kongu. W sobotę rano powinniśmy być we Wrocławiu. Czy szkoda wracać? Z jednej strony nie bo bardzo tęskno za bliskimi, z drugiej strony tak. Bo nie spotkałem jeszcze tak życzliwych i uśmiechniętych ludzi nigdzie na świecie. Na Filipinach nie jest jeszcze tak, że biały to się równa turysta z pieniędzmi do wydania, przynajmniej nie na tych wyspach gdzie byliśmy. Idąc ulicą dzieci same sie uśmiechają i machają rękoma, każdy uśmiecha się do Ciebie i pyta co u ciebie słychać i nie po to żeby Ci zaraz cos sprzedać tylko, bo po prostu tacy są tutaj ludzie. Zwiedziliśmy 11 z 7000 wysp więc będzie jeszcze do czego wracać i co oglądać. Do zobaczenia w Polsce:)!!!

26 kwietnia 2011 22:00 – czy siła przyciągania naprawdę działa!!!!!????
Pamiętacie jak narzekaliśmy, że nie chce nam się wracać do Hong Kongu i spędzać tam 2 dodatkowych dni? I jak z chęcią zostalibyśmy te dni na Filipinach? Chyba wszyscy na Bantajanie to wiedzieli, bo co chwilę powtarzaliśmy. Historia była następująca:
- pojechaliśmy promem z Bantajanu na Cebu, ledwo zdążywszy na prom
- polecieliśmy z Cebu Do Manili
- wsiedliśmy do samolotu w Manili, który leciał do Hong Kongu
- siedząc w fotelach słyszymy stewardesę, która przeprasza i informuje, że sprzedali za dużo biletów na ten lot i szukają 4 ochotników, którzy zostaną w Manili na ich koszt (nocleg i wyżywienie) i mogą wybrać sobie dowolny następny lot do Hong Kongu. Dla zachęty ochotnicy dostaną też darmowe bilety na dowolny międzynarodowy lot Cebu Pacific.
- zgadnijcie kto się zgłosił…:):)???

CZY ZATEM SIŁA PRZYCIĄGANIA ISTNIEJE???